Każdy czas w roku miał niegdyś – dużo bardziej wyraziście niż dzisiaj - charakterystyczne
tylko dla siebie zwyczaje, wyróżniające go spośród innych czasów, a
przeżywającym go dające poczucie stabilności i porządku. Ludzie potrzebują tego
– chcą na ogół wiedzieć, co się kiedy wydarzy i czego się można spodziewać, jak
małe dziecko, które czuje się najbezpieczniej w swoim pokoiku, wśród swoich
zabawek i rzeczy, dobrze znanych i przewidywalnych.
Jeśliby jednak zadać sobie trud i zajrzeć nieco głębiej, odchylić
kolorową zasłonę zabawy i tradycji, i spojrzeć w głąb, próbując odkryć sens –
wtedy te cyklicznie powracające obyczaje jawią się takiemu badaczowi
niejednokrotnie jako swego rodzaju przypowieść o człowieku, o jego życiu i
wszystkim, co z tym życiem związane, o borykaniu się z problemami, które – jak
się okazuje – są odwieczne.
Przechodząc do sedna sprawy, warto
zwrócić uwagę na karnawał i jego zakończenie, taki fascynujący przełom.
Niezwykły był to czas - przede wszystkim szalonej zabawy, łamania norm i reguł.
Czas, w którym pewne odwiecznie ustalone zasady zdawały się chwilowo nie
obowiązywać i można było pozwolić sobie na o wiele więcej niż zwykle. Nie jest zapewne
przypadkiem, że ulubioną zabawą karnawałową w dawnej Polsce był tak zwany
„świat na opak”. Na czym ona polegała? Na tym, że podczas zabaw karnawałowych król
stawał się chłopem, hrabina – pasterką, szlachcic – szynkarzem albo żebrakiem.
Takie przebieranki modne były nawet na królewskim dworze, na polskich zaś
wsiach pojawiały się w tym czasie rozmaite fantastyczne stwory, przedziwne
postacie w maskach i dziwne straszydła – można je spotkać niekiedy i dzisiaj w
niektórych regionach.
I choć były to tylko zabawy, nadejście Wielkiego Postu witane było zazwyczaj
przez duchownych westchnieniem ulgi - po okresie wielkiego zamętu i „pomylenia”
następował czas powrotu do swoich własnych życiowych ról. Zdejmowano maski,
kryjące twarze. Każdy był znowu sobą, na dwory i do chałup wracała normalność.
Dziś – tak mi się czasem
wydaje – nie potrzeba niekiedy karnawału, aby zobaczyć „świat na opak”. Również
po naszej współczesnej Polsce i po całym świecie szaleją przedziwne „stworzenia”,
które nie wiadomo, kim naprawdę są – i nie chodzi tu bynajmniej o wygląd
fizyczny, ale o coś, co nazwałabym „wyrazistością światopoglądową”. Również i teraz wielu ludzi kryje swe twarze
pod rozmaitymi maskami i ucieka się do przebrania. Również i dziś wiele zasad i
tradycji bywa łamanych, co gorsza – nie podczas zabawy, ale zupełnie na
poważnie. W tym kolorowym, nieustannym – tym się wszakże różniącym, że nie
zawsze jest wesoło – „karnawale” jak nigdy przedtem potrzeba powrotu do
normalności.
Taki powrót przeżywamy oczywiście w
Wielkim Poście, który właśnie się rozpoczął. Ale takim powrotem do normalności
jest przecież każda Msza Święta.
Po pracowitym, pełnym rozmaitych nie
załatwionych spraw tygodniu, czuję się zagubiona. Już nie wiem, co jest
priorytetem, a co może jeszcze poczekać. Ale kiedy wchodzę w chłodną ciszę
kościoła, czuję, jak ogarnia mnie sacrum. Ogarnia mnie cisza. I to nie tylko taka
fizyczna cisza, ale cisza wewnętrzna. Wszystkie moje sprawy uciekają gdzieś w
głąb – one także są posłuszne Najwyższemu. Gdy On chce mówić do mnie, muszą
umilknąć. A potem ustawiają się we właściwej kolejności. W takiej kolejności,
że nagle zdaję sobie sprawę, że jakiś tam nie rozwiązany problem, czyjaś złość,
niedobre słowo, męczący dzień w pracy – to wszystko tak naprawdę nie jest aż
tak istotne. Jest tylko małym elementem wielkiej Całości. A nad tą Całością
czuwa Ktoś, Czyje plany sięgają znacznie dalej i znacznie głębiej, niż
wszystkie moje myśli.
Zyskuję poczucie, że w tych wszystkich wielkich starciach i drobnych
potyczkach nie jestem sama. I że te codzienne sprawy nie będą aż takie
straszne, jeżeli mój wzrok będzie ciągle skierowany w Niebo – tak jak nie
przeszkadzają wędrowcowi cienie na drodze, gdy wciąż wpatruje się w jasną
tarczę słońca.
To jest mój cotygodniowy powrót do
normalności, moje poczucie bezpieczeństwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz