piątek, 8 marca 2019

Czas powrotu



Każdy czas w roku miał niegdyś – dużo bardziej wyraziście niż dzisiaj - charakterystyczne tylko dla siebie zwyczaje, wyróżniające go spośród innych czasów, a przeżywającym go dające poczucie stabilności i porządku. Ludzie potrzebują tego – chcą na ogół wiedzieć, co się kiedy wydarzy i czego się można spodziewać, jak małe dziecko, które czuje się najbezpieczniej w swoim pokoiku, wśród swoich zabawek i rzeczy, dobrze znanych i przewidywalnych.
Jeśliby jednak zadać sobie trud i zajrzeć nieco głębiej, odchylić kolorową zasłonę zabawy i tradycji, i spojrzeć w głąb, próbując odkryć sens – wtedy te cyklicznie powracające obyczaje jawią się takiemu badaczowi niejednokrotnie jako swego rodzaju przypowieść o człowieku, o jego życiu i wszystkim, co z tym życiem związane, o borykaniu się z problemami, które – jak się okazuje – są odwieczne.
 Przechodząc do sedna sprawy, warto zwrócić uwagę na karnawał i jego zakończenie, taki fascynujący przełom. Niezwykły był to czas - przede wszystkim szalonej zabawy, łamania norm i reguł. Czas, w którym pewne odwiecznie ustalone zasady zdawały się chwilowo nie obowiązywać i można było pozwolić sobie na o wiele więcej niż zwykle. Nie jest zapewne przypadkiem, że ulubioną zabawą karnawałową w dawnej Polsce był tak zwany „świat na opak”. Na czym ona polegała? Na tym, że podczas zabaw karnawałowych król stawał się chłopem, hrabina – pasterką, szlachcic – szynkarzem albo żebrakiem. Takie przebieranki modne były nawet na królewskim dworze, na polskich zaś wsiach pojawiały się w tym czasie rozmaite fantastyczne stwory, przedziwne postacie w maskach i dziwne straszydła – można je spotkać niekiedy i dzisiaj w niektórych regionach.
I choć były to tylko zabawy, nadejście Wielkiego Postu witane było zazwyczaj przez duchownych westchnieniem ulgi - po okresie wielkiego zamętu i „pomylenia” następował czas powrotu do swoich własnych życiowych ról. Zdejmowano maski, kryjące twarze. Każdy był znowu sobą, na dwory i do chałup wracała normalność.
                        Dziś – tak mi się czasem wydaje – nie potrzeba niekiedy karnawału, aby zobaczyć „świat na opak”. Również po naszej współczesnej Polsce i po całym świecie szaleją przedziwne „stworzenia”, które nie wiadomo, kim naprawdę są – i nie chodzi tu bynajmniej o wygląd fizyczny, ale o coś, co nazwałabym „wyrazistością światopoglądową”.  Również i teraz wielu ludzi kryje swe twarze pod rozmaitymi maskami i ucieka się do przebrania. Również i dziś wiele zasad i tradycji bywa łamanych, co gorsza – nie podczas zabawy, ale zupełnie na poważnie. W tym kolorowym, nieustannym – tym się wszakże różniącym, że nie zawsze jest wesoło – „karnawale” jak nigdy przedtem potrzeba powrotu do normalności.
            Taki powrót przeżywamy oczywiście w Wielkim Poście, który właśnie się rozpoczął. Ale takim powrotem do normalności jest przecież każda Msza Święta.
            Po pracowitym, pełnym rozmaitych nie załatwionych spraw tygodniu, czuję się zagubiona. Już nie wiem, co jest priorytetem, a co może jeszcze poczekać. Ale kiedy wchodzę w chłodną ciszę kościoła, czuję, jak ogarnia mnie sacrum.  Ogarnia mnie cisza. I to nie tylko taka fizyczna cisza, ale cisza wewnętrzna. Wszystkie moje sprawy uciekają gdzieś w głąb – one także są posłuszne Najwyższemu. Gdy On chce mówić do mnie, muszą umilknąć. A potem ustawiają się we właściwej kolejności. W takiej kolejności, że nagle zdaję sobie sprawę, że jakiś tam nie rozwiązany problem, czyjaś złość, niedobre słowo, męczący dzień w pracy – to wszystko tak naprawdę nie jest aż tak istotne. Jest tylko małym elementem wielkiej Całości. A nad tą Całością czuwa Ktoś, Czyje plany sięgają znacznie dalej i znacznie głębiej, niż wszystkie moje myśli.
Zyskuję poczucie, że w tych wszystkich wielkich starciach i drobnych potyczkach nie jestem sama. I że te codzienne sprawy nie będą aż takie straszne, jeżeli mój wzrok będzie ciągle skierowany w Niebo – tak jak nie przeszkadzają wędrowcowi cienie na drodze, gdy wciąż wpatruje się w jasną tarczę słońca.
            To jest mój cotygodniowy powrót do normalności, moje poczucie bezpieczeństwa.



środa, 20 lutego 2019

Odwaga, czyli coś dla wielbicieli baśni...



Każdy jest bohaterem jedynej w swoim rodzaju opowieści...



Na początek chciałabym postawić tezę (chyba nie tak znowu bardzo zaskakującą… ), że chrześcijaństwo jest religią wymagającą od swoich wyznawców niemałej odwagi. Cóż, nikt zapewne nie zaprzeczy, że w tak rozkrzyczanym, rozgadanym, narzucającym swoje zdanie i dumnym ze swojego „racjonalizmu” (dwudziesty pierwszy wiek, a jakże!) świecie wiele potrzeba tej cechy, aby otwarcie i po prostu (to „po prostu” sprawia niekiedy najwięcej kłopotu – zauważam z przykrością, że budzi się we mnie niekiedy natura krętacza) wyznać wiarę w Zmartwychwstałego. Wiele potrzeba odwagi, by kochać Kogoś tak „nieracjonalnego”  jak Jezus…
            Tymczasem w naturze człowieka racjonalizm wcale nie leży. Nie leży nawet w naturze człowieka dwudziestego pierwszego wieku. Człowiek zawsze wierzył i wierzy nadal, i oby zawsze wierzył, że istnieje coś więcej niż tylko ziemski, materialny świat - inna sprawa, jak sobie to „coś więcej” wyobraża, ale w tej chwili chodzi mi tylko o ten fakt, potwierdzony zresztą historycznie.
A dlaczego? Dlatego, że został stworzony na obraz i podobieństwo Boga. Dlatego, że w swej naturze ma zakodowaną tajemnicę, coś nadprzyrodzonego. Dlatego wreszcie, że sam jest tajemnicą i w pewnej części kimś  nadprzyrodzonym.
            Zapewne z tego właśnie powodu od wieków człowiek tworzył i uwielbiał słuchać baśni i mitów. Ktoś, kto kiedykolwiek przeczytał baśń (a chyba każdy to zrobił, choćby gdzieś tam w zamierzchłych czasach dzieciństwa) wie, że opowiada ona o czymś, co nigdy się nie wydarzyło, o cudownych krainach, niezwykłych wydarzeniach, niesamowitych istotach, których nikt przecież nie mógł spotkać (zaburzyłoby to zresztą ustalony przez racjonalnego człowieka porządek…)
Ale uważny czytelnik dostrzeże w nich „drugie dno”. I tu zadam prowokacyjne, na pozór bezsensowne, a już na pewno bardzo nieracjonalne pytanie: a może właśnie wyżej wymienione wydarzenia miały miejsce?....
Teraz myślicie pewnie, że wierzę w bajki, wróżki i smoki, a to w przypadku dorosłego człowieka rzecz doprawdy naganna. To nie tak - chodzi mi o to, że te wydarzenia mogły rozegrać się w świecie, do którego wstęp ma tylko dusza człowieka. Wydarzenia tak niepodobne do tych ze znanego nam świata, że aby o nich opowiedzieć, człowiek musiał posłużyć się symbolem, aby zamknąć to wszystko, co go spotkało, w tak niedoskonałym środku wyrazu, jakim są słowa.
Tym symbolem może być wszystko to, co wymyślono na użytek baśni: niezwykły przedmiot, zaklęcie, istota czy cokolwiek innego. Takim symbolem posługiwano się (mniej lub bardziej świadomie), żeby wyrazić przeczucie istnienia świata innego niż ten realny i racjonalny.
            Zapytacie – i słusznie - cóż to wszystko jednak ma do tytułowej odwagi? Już wyjaśniam. Odwaga była tematem bardzo często w baśniach poruszanym, i jak z tego wynika – bardzo leżącym ludziom na sercu. Człowiek dzielny był darzony szacunkiem, za odwagę przyznawano nagrody, sławiono ją w pieśniach. Bohaterami opowieści często byli ludzie, którzy musieli pokonać lęk, udowodnić swoje męstwo. Zresztą i dziś odwaga jest w cenie.
Zapytam więc  - co to znaczy odwaga? Gdyż tu także wkrada się pomylenie pojęć. Już nie wspomnę o takich, co udowadniają swą odwagę za pomocą siekiery czy pistoletu, wymierzonego w niewinnego człowieka - jest to najbardziej skrajny przypadek pojmowania odwagi jako braku strachu (w tym wypadku przed karą, przed zemstą, a co najgorsze – przed własnym sumieniem).
Odwaga nie jest brakiem strachu.
Odwaga jest pewną umiejętnością – odróżniania rzeczy, których się bać nie należy od tych, których trzeba się bać.
Czym wobec tego jest brak strachu? Głupotą. Siła natomiast tkwi w mądrości i rozwadze, a nie w głupocie.

Jesteś bohaterem pięknej baśni. Jedynej w swoim rodzaju i niepowtarzalnej. Twe narodziny były zaplanowane od wieków. Otrzymałeś zadanie, którego wykonanie zależy od ciebie – twoje życie. Jesteś rycerzem, który każdego dnia stacza walkę. Czasem wygrywasz, czasem przegrywasz. Dano Ci do ręki miecz i postawiono przed tobą zadanie pokonania bestii. Tą bestią jest albo konkretna sytuacja, albo lęk i – szerzej mówiąc – inne negatywne, niszczące uczucia, jak złość, nienawiść, pogarda. Gdy uda ci się je pokonać, gdy uda ci się uciąć im choćby jedną głowę – poczujesz się czysty i szlachetny jak kryształ. Będzie to namiastka smaku tego zwycięstwa, jakie obiecuje nam Chrystus.
Boisz się tego, z czym musisz się mierzyć – to naturalne. Zdajesz sobie jednak sprawę ze swej godności i to daje ci siłę do walki. Wiesz, co rzeczywiście może ci zagrozić i przeszkodzić w wygraniu swojego życia. Życia wiecznego, gdyż – jak uczy Chrystus – najgroźniejszym wrogiem jest nie ten, który chce zniszczyć ciało, ale ten, który pragnie zniewolić ducha.
To jest początek Twojej własnej baśni. Kogo spotkasz, jakie przeżyjesz przygody, ile złych bestii pokonasz, zależy w znacznej mierze od ciebie. Pisz dalej tę baśń. Powodzenia!
                         

środa, 13 lutego 2019

O Miłości, ale bez różowych serduszek



Prawdziwa miłość czy karykatura?

Miłość to, według wielu, najpiękniejsza rzecz, jaka może człowieka spotkać w życiu. Tak wiele osób, które nie mają swojej „drugiej połówki”, marzy o tym, aby się zakochać. Dlaczego? Czym jest miłość?
Czymkolwiek jest – nie jest na pewno tym wszystkim, za co się ją najczęściej uważa.
Można sądzić, że świat jest pełen miłości. I nie ma ani bardziej mylnego, ani też bardziej prawdziwego stwierdzenia – wszystko bowiem zależy od tego, czy dobrze rozumiemy, o czym mówimy. Albo też – o Kim, bo przecież Bóg jest Miłością. Tylko jak tą prawdę wiary pogodzić z powszechnym rozumieniem tego słowa?
            W świetle tej oto mądrości zobaczyć można wiele nowych i interesujących rzeczy, gdy weźmiemy na przykład miłość w znaczeniu tak zwanych relacji damsko – męskich i przyłożymy tę miarę do tego, jak się ją przedstawia we współczesnych mediach. Tak na marginesie, nasuwa mi się pytanie: dlaczego niegdyś tematem filmów czy dzieł literackich o wiele częściej była piękna, wierna i „dozgonna” miłość – może czasem nieco patetyczna, ale jednak wywołująca w duszy odbiorcy przynajmniej tęsknotę do ideału, a dzisiejsze dzieła, dziełka i „tak zwane” dzieła pełne są raczej zdrady, rozstań, bardziej zaprzeczając istnieniu prawdziwej miłości, choć często w tytułach noszą jej imię?
Ale wracając do tematu, wyobraźmy sobie bardzo prostą, życiową sytuację: dwoje ludzi spotyka się i poznaje, i jest w tym Bóg. Czują ku sobie sympatię, pociąg, chcą być razem i dać sobie szczęście – i w tym jest Bóg. Zawierają małżeństwo i trwają przy sobie według słów przysięgi: w zdrowiu i w chorobie, w dobrym i w złym – i w tym także odbija się, jak w zwierciadle, jasne oblicze dobrego Boga. Lecz, jak to w życiu, a jeszcze częściej we wszelkiego rodzaju filmach i serialach bywa, w pewnym momencie jedno z nich spotyka kogoś innego i w imię tej „nowej miłości” niszczy wszystko to, co do tej pory zostało zbudowane w swoim własnym życiu, w życiu swojego małżonka, a także w życiu tej nowej „miłości” i jego/jej męża lub żony, w życiu dzieci.
Czy i w tym zniszczeniu, płaczu, krzywdzie także jest Bóg?
Wniosek jest prosty: jeżeli mamy miłość, w której nie ma Boga, to nie jest to żadna miłość, a jedynie jej karykatura.
            Właściwością karykatury jest to, że wydobywa ona jedną, konkretną cechę portretowanej osoby (wielki nos, odstające uszy, krzywy uśmiech czy coś innego) i wyolbrzymia ją tak, że choć portret jest rzeczywiście uderzająco podobny do pierwowzoru, to jednak tak zniekształcony, że aż komiczny. Tak samo jest z karykaturą miłości: jeżeli wydobędziemy tylko jeden jej aspekt, jedną cechę (a do takich najczęściej „portretowanych” cech miłości należy wszystko to, co związane jest z ciałem i fizycznym wyglądem) – to otrzymamy zaiste śmiechu godną karykaturę.
Czym wobec tego jest prawdziwa Miłość? Cóż, na ten temat napisano już całe tomy, ale jest jedna bardzo ważna rzecz: prawdziwa Miłość jest aktem woli. Może to i dziwne, ale bez aktu wolnej woli żadnej, nawet najbardziej zakochanej parze nie uda się utrzymać Miłości na dłuższy czas. Oznacza to, że kochając drugą osobę, wyrażam wolę, że chcę z nią być, budować życie każdego dnia – nawet wtedy, gdy już zabraknie tego wszystkiego, co właśnie powszechnie uważa się za miłość: podziwu, tęsknoty, zauroczenia, gdy będziemy się wzajemnie ranić, gdy poczujemy się zmęczeni – to chcę dalej trwać w tej Miłości.
I to jest właśnie Miłość, prawdziwa, taka jak ta, którą ofiarowuje nam Bóg, jaką wyraził w Swoim Synu, Jezusie Chrystusie i jaką pragnie nam przypomnieć. Ukazuje nam przy tym nie naiwne, różowe serduszko z napisem „Kocham”, ale swoją cierpiącą Twarz – nigdy nie było i nie będzie doskonalszego obrazu Miłości. Bo Ona jest rzeczywiście najpiękniejszym darem, ale jest w niej także i cierpienie, a często ogromna duchowa walka z własnym zniechęceniem, zmęczeniem, irytacją czy nawet pozorami, przynoszącymi nam przed oczy pokusę nowej „miłości”. A podjęcie tej walki z wolnej woli – przynajmniej podjęcie – jest właśnie miarą jej prawdziwości.
            Dlatego, zanim powiesz komuś o swojej miłości, najpierw przyjrzyj jej się dobrze i zobacz, ile w niej jest podobieństwa do Miłości Boga, a ile – karykatury.                





sobota, 2 lutego 2019

Solidne podstawy - czyli o kulturze i tożsamości, a także trochę o wychowaniu


Wielokulturowość współczesnego świata sprawia, że jesteśmy szczególnie podatni na wpływ innych. Dochodzi też czasem do głosu – w mniejszym lub większym stopniu – fascynacja tym, co obce, inne, niekiedy nie do końca zrozumiałe. Urok polega właśnie na tej „inności”, w przeciwieństwie do tego, co swoje i dobrze znane, czasem aż zbyt dobrze, i przez to właśnie będące obiektem wzgardy.

Korzenie

Każda roślina posiada korzenie. I chociaż ich nie widać, bo znajdują się pod ziemią, to jednak są niezmiernie ważną częścią rośliny - dają jej one siłę i możliwość rozwoju, wzrastania, stawania się coraz piękniejszą. Dają jej stabilność i podstawę do tego, aby piąć się w górę.  
Człowiek też musi mieć korzenie, aby wzrastać, piąć się w górę, stawać się coraz silniejszym i piękniejszym. Te ludzkie korzenie nie mają oczywiście wymiaru dosłownego, nie unieruchamiają nas w jednym miejscu, lecz mają raczej wymiar duchowy. Te korzenie to coś tak oczywistego, że aż niedostrzegalnego, schowanego głęboko w codzienności - nasza kultura, nasza przeszłość, historia, nasi przodkowie, ich zwyczaje, wszystko to, co stworzyli i czego udało im się dokonać – słowem, nasze dziedzictwo.

Poznawanie innego

Spotkałam się pewnego razu z takim „ciekawym” twierdzeniem, że dziecko już od najmłodszych lat powinno poznawać różne kultury, zwyczaje, tradycje, po to, żeby mogło w przyszłości wybrać sobie to, co mu najbardziej odpowiada.
Jest to niestety kłamstwo, choć na pierwszy rzut oka brzmi bardzo niewinnie, a może nawet przekonująco. Ale jest to nieprawda.
Owszem, nie twierdzę wcale, że nie należy poznawać świata. A jako że żyjemy w świecie niezmiernie małym i ciasnym, w którym nie sposób się nie zetknąć z tym, co jest inne, trzeba też dziecko i z tą innością oswajać. Zasadniczy problem tkwi w tym, jak to zrobimy, najpierw rodzice, a później sami młodzi ludzie, ciekawi świata, zafascynowani tym, co różne od codzienności.  
Poznawać inne kultury należy tak, jak się poznaje coś, co jest na zewnątrz. Coś, czemu należy się przyjrzeć, może nawet zachwycić tym, podziwiać, ale jednak odróżnić od tego, co jest naszą własną kulturą. Nie przyjmować bezkrytycznie i bezmyślnie za swoje tylko dlatego, że ładnie się prezentuje.
Wychowanie dziecka w duchu wielokulturowym jest tak naprawdę czynieniem mu wielkiej krzywdy – jest wychowaniem go na człowieka bez tożsamości, słabego, chwiejnego, zagubionego w różnorodnym świecie, człowieka z swoistą „amnezją” – nie pamiętającego, kim jest i skąd pochodzi. Takiego człowieka bardzo łatwo skrzywdzić.

Budowanie światopoglądu

Powtórzę raz jeszcze - nasza kultura to właśnie nasze korzenie. Nie twierdzę, że jest najlepsza, najwspanialsza i pod każdym względem doskonała, bo tak żaden naród nie może o sobie powiedzieć. Ale jest bogata i piękna, jest stabilną i silną podstawą, na której najpierw dziecko, a później dorastający młody człowiek będzie budował odpowiedź na najistotniejsze pytanie – kim jestem? Owszem, może kiedyś wyrzeknie się tego dziedzictwa, może przyjmie inne – wolno mu. Ale zrobi to z pełną świadomością, że po prostu przyjmuje za swoje coś innego.
Wychowanie w pewnych tradycjach nie jest wcale narzucaniem światopoglądu. Ono musi być, bo to jest taki punkt wyjścia, coś, od czego można się odbić, żeby zbudować własny światopogląd.
Zresztą prawda jest taka, że nic nie zmieni tego, kim jesteśmy. Tak jak z wyglądem zewnętrznym – jeśli przefarbujesz włosy na rudo, założysz zielone szkła kontaktowe, pójdziesz do solarium, to i tak pozostanie ci świadomość, że w istocie jesteś niebieskooką blondynką o bladej cerze. Więc nawet, jeśli zamiast Świętego Mikołaja zaczniesz czcić Santa Clausa, a zamiast – albo obok - Wszystkich Świętych obchodzić Halloween, to i tak pozostaniesz tym, kim się urodziłeś. Nawet, jeśli Ci to nie pasuje…
To piękne, że mamy możliwość poznawania innych kultur i czerpania z ich bogactwa – ale bez przesady. Nie bądźmy kosmopolitami, ludźmi bez tożsamości, bez korzeni. Roślina, gdy się ją odetnie od korzeni, ginie. A człowiek?


środa, 30 stycznia 2019

Podróże z wyobraźnią - inspirująca zima






Zima wcale nie jest ponura. Zima jest piękna i inspirująca.
Zaśnieżone puste pola, drogi i bezdroża bywają fascynujące i tajemnicze, zupełnie jakby chciały opowiedzieć niezwykłą, zimową opowieść. Jaka będzie ta opowieść - zależy od naszej wyobraźni...

piątek, 25 stycznia 2019

O cudach i dziękowaniu za nie




Bez wątpienia przypadło nam w udziale żyć w czasach nadzwyczajnego rozwoju niemalże wszystkich dziedzin wiedzy, ze szczególnym wskazaniem na nauki ścisłe, czyli takie, które za pomocą naukowych metod próbują objaśnić wszystkie zachodzące na świecie zjawiska. Przedmiotem badań tychże nauk jest dosłownie wszystko, nawet najbardziej ukryte sprawy, zachodzące w człowieku.
Nawet tak wielką tajemnicę jak miłość usiłuje się sprowadzić jedynie do sumy procesów chemicznych – to oczywiście skrajność, ale sam fakt, że taka skrajność zachodzi, jest już wystarczającym powodem do niepokoju. Jakkolwiek nie jestem przeciwna rozwojowi nauki, nie sposób jednak nie pomyśleć o skutkach ubocznych. A tych jest wiele, zajmę się tutaj jednak tylko jednym - utratą wiary w cuda.
     Tak, tak. Nasi przodkowie – zgodzi się z tym zapewne nawet najbardziej zaciekły futurysta – mieli nad nami przynajmniej pod tym jednym względem ogromną przewagę – mianowicie, ich życie pełne było cudów.
     Jest historycznym faktem, że najwięcej sanktuariów i łaskami słynących obrazów odnotowały w Polsce wieki XVI – XVIII. Są tacy, którzy zapewne skomentują krótko: ciemnota. Niewątpliwie, poziom wiedzy o świecie w ówczesnej Polsce nie należał do imponujących. Ale może właśnie w tym sęk?  Gdyż były to wieki wielkiej gorliwości religijnej. I moim skromnym zdaniem, problem nie polega na wykształceniu lub jego braku. Bo wiedza – jakkolwiek sama w sobie dobra – czasem staje się opaską na oczach. Albo przysłowiowymi klapkami, które pozwalają nam patrzeć tylko w wyznaczonym kierunku, w żadnym wypadku w bok. A przecież to się jawnie kłóci z tak zwanymi szerokimi horyzontami! Wynika z tego jasno, że wiedza nie zawsze poszerza horyzonty – aby być prawdziwie mądrym człowiekiem, trzeba nauczyć się zdobywać wiedzę, ale tak, aby nie zasłaniała ona horyzontów wiary.
     A dziś? jak powiedziałam, wiedza jest dobrem. I wcale nie kłóci się ona z ową umiejętnością dostrzegania cudów. Naszym problemem jest tylko to, że – paradoksalnie – my mądrzy musimy tę umiejętność od nowa nabywać.
     Każde dziecko rodzi się z umiejętnością dziwienia się i dostrzegania cudów. Dopiero w miarę dorastania świat przekonuje je, że te wszystkie „cuda” to jak najzwyczajniejsze sprawy, że nie ma się czym emocjonować, itp. A tym bardziej – nie ma za co dziękować. I tak oto dorasta kolejne pokolenie, na którym nic już nie robi wrażenia i które uważa, że dostało za mało.
     Tymczasem każdy z nas dostaje tak wiele. Czasami, gdy dopada mnie wyjątkowo głęboka frustracja i złość na niesprawiedliwy świat, robie sobie w myślach listę rzeczy, za które powinnam być wdzięczna Panu Bogu. I okazuje się, że ta lista jest bardzo, bardzo długa… zacznijmy od najprostszych spraw. Żyję – a więc mam coś do zrobienia. Dalej – chodzę, oddycham, widzę, słyszę, mówię. Powiecie, że to nic nadzwyczajnego, ale przecież Pan Bóg nie musiał mi tego dać. Przecież są miliony ludzi, którzy nie poruszają się, nie widzą, nie słyszą. Dlaczego akurat ja to dostałam? Dał mi ponadto ludzi, których kocham, którzy mnie kochają, od których się uczę.
     Poprzestanę na tym. Każdy ma własną listę. Ale czy to wszystko nie są cuda? Czyż każde wyleczenie z choroby, uniknięcie nieszczęścia, wszystko to, co my – ha, racjonaliści – przywykliśmy nazywać „szczęśliwymi zbiegami okoliczności”, czy to nie małe, codzienne cuda? Zadziwiające, jak łatwo jest wierzyć w szczęśliwe zbiegi jakichś tam bezosobowych okoliczności, a jak trudno w działanie osobowego, kochającego nas Boga.
     Podsumowując, gdyby taki siedemnastowieczny, ciemny człek spadł z wysokiego dachu i wylądował w stogu siana, zapewne pobiegłby czym prędzej do najbliższego kościoła dać na Mszę św. dziękczynną, a jeśli byłby zamożny, złożyłby jeszcze w ofierze wotum za uratowanie życia. My dziś się z tego śmiejemy. My tylko wydalibyśmy w podobnym przypadku westchnienie ulgi, dziękując swojemu szczęśliwemu losowi, że „tak się złożyło”. I dalej narzekalibyśmy, że Bóg się jakoś ukrył, że dziś już nie objawia się ludziom, nie przemawia do nich jak dawniej. A on ciągle przemawia, ciągle się ukazuje – to tylko nasze „otwarte umysły” są ciągle zamknięte na cuda.


piątek, 4 stycznia 2019



Na Nowy Rok…

            Początek roku kojarzy nam się z czystą, białą jak padający cicho za oknem śnieg kartą. Kartą, którą będziemy powoli, niezwykle starannie, niczym zeszyt do kaligrafii, wypełniać przez najbliższe dwanaście miesięcy. Oczywiście tylko tym, co najlepsze, w myśl noworocznych postanowień, że teraz wszystko będzie idealnie. Bez żadnych pomyłek, kleksów, skreśleń…
Niestety, rzeczywistość nie jest taka sielankowa. Przecież ta nasza nowa karta wcale nie jest taka zupełnie biała i czysta – żeby tak było, musielibyśmy pozbyć się wszystkich wspomnień, doświadczeń, wszystkiego, co mamy i co sprawia, że patrzymy na świat w taki, a nie inny sposób.
To tak jak w powieści, gdzie nowy rozdział nie jest nowym początkiem, ale kontynuacją tego, co zostało napisane w poprzednich. Co oczywiście nie zmienia faktu, że mogą nastąpić różne zwroty akcji.
A noworoczne postanowienia? Te, z których wielu sobie kpi, że niby rozpływają się razem z topniejącym śniegiem, albo nawet jeszcze wcześniej? Może i jest w tym trochę racji… No dobrze, może nawet sporo racji… Ale i tak potrzebujemy tych postanowień. Bo nasze marzenie o tym, żeby było lepiej pokazuje nam to, co jest w naszym życiu słabe i wymaga poprawki. Nawet jeśli ta poprawka nie zawsze wychodzi, to już samo dostrzeżenie problemu jest, jakby nie patrzeć, pewnym krokiem naprzód. Jeśli uda się zrobić cokolwiek w kierunku zmiany – tym lepiej.
Noworoczne postanowienia są takim niezbędnym podsumowaniem, czymś w rodzaju rachunku sumienia – co jest źle, co nie wyszło, co można by poprawić, by zbliżyć się do ideału. I choć sam ideał zapewne na wieki pozostanie w sferze marzeń, to jednak zbliżanie się do niego sprawia, że przez samo to stajemy się lepsi.

Czego wszystkim (i sobie) z całego serca życzę. 

Czas powrotu

Każdy czas w roku miał niegdyś – dużo bardziej wyraziście niż dzisiaj - charakterystyczne tylko dla siebie zwyczaje, wyróżniające go sp...